poniedziałek, 26 stycznia 2015

O tym, co Wallander znalazł na strychu, czyli parę słow o winylach.

  „Wiedział mniej więcej gdzie było poszukiwane przez niego pudełko, ale najpierw zwrócił uwagę na inne. Było to pudło firmy przeprowadzkowej z Helsingborga, w którym znajdowała się teraz jego dawna kolekcja płyt. Przez te wszystkie lata, kiedy mieszkał na Mariangatanie słuchał ich na gramofonie, który jednak w pewnym momencie się zepsuł i którego nikomu nie udało się naprawić. W końcu odtwarzacz został wyrzucony wraz z innymi śmieciami, ale same płyty Wallander zachował. Trzymał je teraz na strychu. Usiadł i zaczął przeglądać płyty, jedna po drugiej. Każda koperta zawierała w sobie wspomnienia, czasem przejrzyste i zrozumiałe, czasem jedynie migawki twarzy, zapachów, emocji. Jako nastolatek był niemal fanatycznym fanem The Spotnicks. Miał pierwsze cztery płyty zespołu i pamiętał tytuły wszystkich piosenek. Muzyka i dźwięk gitar elektrycznych nadał rozbrzmiewały echem w nim samym. W pudełku była też płyta Mahalii Jackson, którą ku jego zdumieniu otrzymał od jednego z tzw. jedwabnych rycerzy, którzy kupowali obrazy jego ojca. Facet pewnie spędził całe swoje życie rozprowadzając obrazy i płyty analogowe. Wallander pamiętał, że dostał ją w zamian za przeniesienie płótna ojca do samochodu handlarza. Gospelowe brzmienia wywarły wtedy na nim wielkie wrażenie. „Go Down, Moses”, pomyślał i oczami wyobraźni zobaczył swój pierwszy gramofon, z trzeszczącym głośnikiem wbudowanym w pokrywę.

    Nagle uprzytomnił sobie, że siedzi w płytą Edith Piaf w ręku. Czarno biała okładka przedstawiała zbliżenie twarzy piosenkarki. Mona, która nienawidziła The Sponicks, podarowała mu tę płytę – sama wolała inne szwedzkie zespoły, takie jak Streaplers, czy Sven-Ingvars, ale jej wielką faworytką była właśnie ta francuska pieśniarka. Ani ona, ani Wallander nie rozumieli ani słowa z języka, w którym śpiewała Piaf, ale jej głos zawsze ich fascynował.

    Po Piaf przyszła kolej na płytę muzyka jazzowego, Johna Coltrane’a. Skąd on ją miał? – nie pamiętał. Kiedy wyjął ją z koszulki, zauważył, że była prawie nieużywana. Pomimo starań, płyta do niego nie przemówiła. Nie potrafił odtworzyć ani jednego dźwięku saksofonu Coltrane’a.

    Na samym końcu były dwie płyty operowe: La Traviatta i Rigoletto. W przeciwieństwie do Coltrane’a, płyty te były prawie całkowicie zdarte.

    Wallander przez chwilę jeszcze pozostał na miejscu. Siedząc na podłodze strychu, zastanawiał się, czy powinien znieść pudło z płytami na dół i kupić nowy gramofon, by móc ich słuchać. W końcu jednak odsunął pudło na bok. Teraz słuchał muzyki z kaset i płyt kompaktowych. Nie potrzebował już tych podrapanych płyt winylowych. Należały one do przeszłości i mogły zostać tam, gdzie je znalazł - w ciemnościach strychu”.*



    Chociaż sama nie należę do pokolenia Wallandera, to jestem w wieku, który pozwala pamiętać czasy, w których muzyka pochodziła z czarnych krążków. O ile wtedy raczej nie było wyboru (pomijam krótki i niezbyt pochlebny okres kaset magnetofonowych), o tyle teraz, kiedy muzyka wirtualna jest tak łatwo dostępna, płyt winylowych nadal się słucha, chociaż z zupełnie innych powodów. Dane z poprzedniego roku potwierdzają to, że płyty analogowe są modne. W 2014 roku w USA sprzedano ich ponad 9 milionów, 52% więcej niż w roku 2013. Co więcej, to właśnie w minionym roku sprzedano ich najwięcej od 1991 roku, czyli początku ery płyt kompaktowych (**). O czym to świadczy? Na pewno o tym, że z pewnego powodu płyty winylowe stały się modne. Sama wąska społeczność audiofilów nie byłaby w stanie nabić takich wyników sprzedaży. Pamiętajmy też poza tym, że duża część obrotu płytami analogowymi to rynek wtórny, którego dane są trudniejsze do oszacowania. Tak czy inaczej, płyta winylowa wróciła, chociaż trudno powiedzieć, czy będzie to tendencja trwała. Na pewno płyty te mają swoich fanów, którzy kolekcjonują je niezależnie od mody. Co sprawia, że płyta analogowa nie tylko nie umarła śmiercią naturalną, ale ma się ostatnio nieźle jak na ponad stuletnią staruszkę? Skąd pochodzi jej magia i czym udało jej się zauroczyć kolejne pokolenie?

    Wypadałoby zacząć od samego dźwięku. Chociaż nigdy nie udowodniono przewagi dźwięku analogowego nad cyfrowym, to audiofile od lat przekonują, że jest inaczej. Bez wątpienia różnicę słychać od razu. Dźwięk ma inna fakturę. Niektórzy określają go jako bardziej „miękki” (co może wiązać sie z tym, że zapis cyfrowy lepiej rejestruje basy). Poza tym, zamiast chirurgicznie czystych ciec i sterylności dźwięku, mamy drobne niedoskonałości, chociażby wspomniane trzeszczenie. Może dla niektórych taka muzyka jest bardziej ludzka, skoro żadne wykonanie na żywo nie jest wolne od niedoskonałości. A skoro mowa o niedoskonałościach, to któż nie zna tej typowej analogowej czkawki (czyli powtarzający się w nieskończoność zadrapany fragment), będący dowodem na to, jak mało kochaliśmy muzykę (nieostrożnie się obchodząc z delikatna czarna materia), albo na to, że kochaliśmy ja zbyt mocno (zajeżdżając wybrane utwory na śmierć). Nad urokiem tego można jednak debatować. Pewne natomiast jest to, że płyty winylowe dużo lepiej odzwierciedlały to jakim słuchaczem był ich właściciel. Wraz z rewolucja płyt kompaktowych i późniejsza postrewolucją MP3, całkowita prywatność zastąpiła wcześniejszy indywidualizm. Dzisiaj nasz muzyczny wybór jest najczęściej ukryty w różnych elektronicznych gadżetach. Ale to, że muzyka stała się bardzo mobilna i na wyciągnięcie ręki nie koniecznie oznacza tego, że częściej dzielimy się nią z innymi. Coś nam umknęło wraz z przyjściem ery wirtualnej. Coś, co odradza się w domach tych, którzy dzisiaj na nowo budują kolekcje płyt, które nie tylko słucha się z innymi („vinyl parties”), ale też, o których się rozmawia. Dlatego też pudełka i półki z płytami umieszcza się na widoku, w tych miejscach naszych domów i mieszkań, które lubimy dzielić w innymi.


    Pomijając jakość dźwięku, którą słusznie lub nie niektórzy wola od super czystych zapisów cyfrowych; pomijając całą tę modę i nostalgię związaną z czarnymi krążkami, płyty winylowe oferują coś bardzo istotnego – a mianowicie fizyczną oprawę tego, co nieuchwytne. Niektóre wydania są naprawdę piękne i nie tylko stanowią odniesienie do muzyki zawartej na płycie, ale prezentują artystyczną wizję wychodzącą nieco poza jej ramy.


    Mimo oczywistych utrudnień i niedogodności, regularnie tęsknię do płyt gramofonowych. Dlaczego?

    Po pierwsze dlatego, że muzyka z nich wydawała mi się bardziej realna. Duża płyta w widzialnymi rowkami; ostrożność, której wymagał delikatny krążek; wreszcie ten hipnotyczny obrót płyty pod igłą – cały ten rytuał wydawał się właściwym preludium do samej muzyki.
    Po drugie: słuchanie muzyki z winyla wymaga pewnej dozy cierpliwości – sztuki, która straciła na wartości w dzisiejszych czasach. Oczywiście, że łatwiej, wygodniej i szybciej jest wrzucić tytuł utworu do wyszukiwarki by dosłownie po paru sekundach usłyszeć wybraną muzykę. Z drugiej strony odtwarzanie tego samego utworu raz po raz w czasach płyt analogowych było dosyć karkołomne. Nie wspominając o tym, że gramofon nie uznawał skakania w swoim pobliżu.
    Po trzecie: wyszukiwanie muzycznych perełek w sklepach z płytami analogowymi jest równie ekscytujące, jak polowanie na rzadką książkę w zakurzonych antykwariatach. To zupełnie inna bajka niż kupno ITunes. Z drugiej strony nie wszystkie nagrania zostały uwiecznione w wersji cyfrowej i zawsze jest szansa na to, że przez przypadek natkniemy się na coś zupełnie unikatowego.
    Po czwarte: większość płyt analogowych miała piękne wydania. Teraz też zdarzają się muzycy, którym zależy żeby oprawa płyty kompaktowej była dopracowana, komponowała się z muzyką na krążku, a nawet oferowała coś extra. Płyty winylowe były jednak większe, przez co grafiki i zdjęcia prezentowały się dużo lepiej. W większości przypadków mieliśmy też do czynienia z papierowym etui, które było dużo przyjemniejsze od dzisiejszego plastikowego opakowania CD.
    Po piąte: płyty winylowe pokazują, jakimi jesteśmy słuchaczami i starzeją się razem z nami.
    Po szóste: płyt analogowe motywowały do wspólnego słuchania i rozmów o muzyce. Kopiowanie było niemożliwe, a płyty pożyczało się rzadko (z oczywistych względów). Za to zawsze można było się przespacerować do posiadacza takowej płyty i posłuchać razem.

    Po siódme: płyty winylowe lepiej gromadzą wspomnienia, co dobrze obrazuje powyższy opis kolecji inspektora Wallandera. Płyty które, owszem, bardziej się niszczyły, łatwiej również „nasiąkały” wydarzeniami małymi i dużymi, lepiej na nich widać upływ czasu. Moje osobiste wspomnienia związane z płytami analogowymi pochodzą z czasów, kiedy byłam dzieckiem. I tak naprawdę moja muzyczna edukacja zaczęła się właśnie od nich. Od fenomenalnych polskich audio baśni z muzyka Mozarta w tle, poprzez walce Straussa, polonezy Chopina, czy później CCR, Queen i Pink Floyd. To mój tato nauczył mnie obchodzić się z płytami gramofonowymi. Potem też były one w użyciu w mojej szkole muzycznej, gdzie uczono nas rozpoznawać instrumenty, muzyczne formy i doceniać utwory wielkich kompozytorów przeszłości.
    I tak styczniowa melancholia, skutecznie wspomagana lekturą skandynawskiego kryminału sprowadziła mnie na nieco nostalgiczne tory. Z drugiej strony ciekawa jestem, jakie są Wasze opinie na ten temat. Jakie macie nastawienie do płyt winylowych? Z czym się Wam kojarzą, z jaką muzyką? Czy oczywiste wady płyt winylowych nie mają szans z zaletami nowoczesnych nośników? Czy płyty winylowe kojarzą się Wam z jakimiś wydarzeniami albo osobami? W końcu, czy płyty winylowe są jedynie echem minionej epoki, czy mają rację bytu w dzisiejszych czasach?
 
* ”The Troubled Man” – Henning Mankell, wyd. 2001, str. 244-245 (tłum. własne)
**Źródło: http://www.wsj.com/articles/music-downloads-plummet-in-u-s-but-sales-of-vinyl-records-and-streaming-surge-1420092579