czwartek, 29 września 2011

Kevin Olusola

Obiecałam sobie, że będę pisać przede wszystkim o muzyce klasycznej. Ale muzyka, tak jak zresztą każda dziedzina sztuki ma to do siebie, że lubi zacierać granice, ucierając tym samym nosa wszystkim tym, którzy z dumą nazywają siebie znawcami. Co więcej człowiek pozostaje tylko człowiekiem i jak czasem coś wpadnie w ucho, to koniec! Dlatego jedyne, czego mogę sobie życzyć w tym momecie to to, aby moje muzyczne wędrówki niechcący nie przekroczyły granicy dobrego smaku.

To powiedziawszy, przechodzę do sedna, czyli do Kevina Olusoli, tudzież K.O. (alter ego, do którego wrócę za chwilę). Czym wyróżnia się Kevin? Zacznę może od najmniej istotnej kwestii, czyli pierwszego wrażenia. Zdarzyło wam się kiedyś przejeżdżać przez tak nieprzyjemną okolicę, że najchętniej zrobilibyście to zamkniętymi oczami? Nie? Taka bowiem jest druga twarz wielkich i lśniących amerykańskich miast – zewnętrzne dzielnice, gdzie nie wypada być białym i niebezpiecznie się zgubić. Ale to są fakty o których niewypada mówić, dlatego wróćmy do Kevina. Otóż Kevin Olusola niczym nie przypomina młodocianego gangstera w gaciach wiszących gdzieś w okolicy kolan. Może dlatego, że pochodzi z Owensboro w stanie Kentucky (Bóg raczy wiedzieć gdzie to jest)? A tam wiadomo - tylko krowy, zielona trawa i muzyka country… Okazuje się, że nic (włącznie z wygraną w Totolotku) nie może odmienić losu tak, jak diabelska mieszanka talentu i ciężkiej, cieżkiej pracy. Jestem pewna, że właśnie dzięki temu Kevin otrzymał stanowe stypendium artystyczne, które pomogło mu się rozwijać i pozwoliło mu wystąpić w wieku siedemnastu lat na scenie legendarnego, nowojorskiego Carnegie Hall.

Kim więc jest Kevin Olusola? Wiolonczelistą (od szóstego roku życia), saksofonistą (od dziesiątego roku życia), a może sinologiem, skoro studiował język chiński na prestiżowym uniwersytecie Yale? Myśle, że Kevin jest przede wszystkim muzykiem, którego wyobraźnia i kreatywność wymyka się konwencjonalnym podziałom. Jego talent pozwala na stabilną karierę muzyka orkiestrowego, ale jednocześnie wypycha go poza ramy klasycznego metrum. Nie jest on muzykiem, który znajduje szczęście w skrupulatnym i przewidywalnym porządku melodyczno-rytmicznym. Jego muzyczny potencjał najlepiej widać wtedy, gdy eksperymentuje, gdy ociera się o jazz i hip-hop. Żeby było ciekawiej, Kevin ma jeszcze jeden talent, który w zadziwiający sposób udaje mu się połączyć z wiolonczelą. Posłuchajcie…

 

Nie jest to klasyczny kawałek (“Julie-O” pochodzi z repertuaru jazzowego kwartetu smyczkowego Turtle Island Quartet), ale wiolonczela, jakby nie było, pozostaje instrumentem twardo zakorzenionym w tradycji muzyki poważnej. Kto by więc pomyślał, że melodyjność wypływającą spod smyczka, można połączyć z tą niesamowitą umiejętnością rytmicznego pochrząkiwania. Zaskoczenie, ale też frajda, bo utwór ten, chociaż daleki od geniuszu, zdecydowanie tchnie świeżością.

Gdybym tylko mogła usłyszeć więcej tego typu wariacji na tematy klasyczne... Bardzo jestem ciekawa, co by z tego wyszło. Jak na razie jednak Kevin wydaje się podążać w innym kierunku. Jego hip-hopowe alter ego - K.O. - wydaje się dominować, czego efekt oscyluje raczej na krawędzi muzyki klubowej. Chociaż przyznam, że słucha się tego całkiem nieźle…