poniedziałek, 26 stycznia 2015

O tym, co Wallander znalazł na strychu, czyli parę słow o winylach.

  „Wiedział mniej więcej gdzie było poszukiwane przez niego pudełko, ale najpierw zwrócił uwagę na inne. Było to pudło firmy przeprowadzkowej z Helsingborga, w którym znajdowała się teraz jego dawna kolekcja płyt. Przez te wszystkie lata, kiedy mieszkał na Mariangatanie słuchał ich na gramofonie, który jednak w pewnym momencie się zepsuł i którego nikomu nie udało się naprawić. W końcu odtwarzacz został wyrzucony wraz z innymi śmieciami, ale same płyty Wallander zachował. Trzymał je teraz na strychu. Usiadł i zaczął przeglądać płyty, jedna po drugiej. Każda koperta zawierała w sobie wspomnienia, czasem przejrzyste i zrozumiałe, czasem jedynie migawki twarzy, zapachów, emocji. Jako nastolatek był niemal fanatycznym fanem The Spotnicks. Miał pierwsze cztery płyty zespołu i pamiętał tytuły wszystkich piosenek. Muzyka i dźwięk gitar elektrycznych nadał rozbrzmiewały echem w nim samym. W pudełku była też płyta Mahalii Jackson, którą ku jego zdumieniu otrzymał od jednego z tzw. jedwabnych rycerzy, którzy kupowali obrazy jego ojca. Facet pewnie spędził całe swoje życie rozprowadzając obrazy i płyty analogowe. Wallander pamiętał, że dostał ją w zamian za przeniesienie płótna ojca do samochodu handlarza. Gospelowe brzmienia wywarły wtedy na nim wielkie wrażenie. „Go Down, Moses”, pomyślał i oczami wyobraźni zobaczył swój pierwszy gramofon, z trzeszczącym głośnikiem wbudowanym w pokrywę.

    Nagle uprzytomnił sobie, że siedzi w płytą Edith Piaf w ręku. Czarno biała okładka przedstawiała zbliżenie twarzy piosenkarki. Mona, która nienawidziła The Sponicks, podarowała mu tę płytę – sama wolała inne szwedzkie zespoły, takie jak Streaplers, czy Sven-Ingvars, ale jej wielką faworytką była właśnie ta francuska pieśniarka. Ani ona, ani Wallander nie rozumieli ani słowa z języka, w którym śpiewała Piaf, ale jej głos zawsze ich fascynował.

    Po Piaf przyszła kolej na płytę muzyka jazzowego, Johna Coltrane’a. Skąd on ją miał? – nie pamiętał. Kiedy wyjął ją z koszulki, zauważył, że była prawie nieużywana. Pomimo starań, płyta do niego nie przemówiła. Nie potrafił odtworzyć ani jednego dźwięku saksofonu Coltrane’a.

    Na samym końcu były dwie płyty operowe: La Traviatta i Rigoletto. W przeciwieństwie do Coltrane’a, płyty te były prawie całkowicie zdarte.

    Wallander przez chwilę jeszcze pozostał na miejscu. Siedząc na podłodze strychu, zastanawiał się, czy powinien znieść pudło z płytami na dół i kupić nowy gramofon, by móc ich słuchać. W końcu jednak odsunął pudło na bok. Teraz słuchał muzyki z kaset i płyt kompaktowych. Nie potrzebował już tych podrapanych płyt winylowych. Należały one do przeszłości i mogły zostać tam, gdzie je znalazł - w ciemnościach strychu”.*



    Chociaż sama nie należę do pokolenia Wallandera, to jestem w wieku, który pozwala pamiętać czasy, w których muzyka pochodziła z czarnych krążków. O ile wtedy raczej nie było wyboru (pomijam krótki i niezbyt pochlebny okres kaset magnetofonowych), o tyle teraz, kiedy muzyka wirtualna jest tak łatwo dostępna, płyt winylowych nadal się słucha, chociaż z zupełnie innych powodów. Dane z poprzedniego roku potwierdzają to, że płyty analogowe są modne. W 2014 roku w USA sprzedano ich ponad 9 milionów, 52% więcej niż w roku 2013. Co więcej, to właśnie w minionym roku sprzedano ich najwięcej od 1991 roku, czyli początku ery płyt kompaktowych (**). O czym to świadczy? Na pewno o tym, że z pewnego powodu płyty winylowe stały się modne. Sama wąska społeczność audiofilów nie byłaby w stanie nabić takich wyników sprzedaży. Pamiętajmy też poza tym, że duża część obrotu płytami analogowymi to rynek wtórny, którego dane są trudniejsze do oszacowania. Tak czy inaczej, płyta winylowa wróciła, chociaż trudno powiedzieć, czy będzie to tendencja trwała. Na pewno płyty te mają swoich fanów, którzy kolekcjonują je niezależnie od mody. Co sprawia, że płyta analogowa nie tylko nie umarła śmiercią naturalną, ale ma się ostatnio nieźle jak na ponad stuletnią staruszkę? Skąd pochodzi jej magia i czym udało jej się zauroczyć kolejne pokolenie?

    Wypadałoby zacząć od samego dźwięku. Chociaż nigdy nie udowodniono przewagi dźwięku analogowego nad cyfrowym, to audiofile od lat przekonują, że jest inaczej. Bez wątpienia różnicę słychać od razu. Dźwięk ma inna fakturę. Niektórzy określają go jako bardziej „miękki” (co może wiązać sie z tym, że zapis cyfrowy lepiej rejestruje basy). Poza tym, zamiast chirurgicznie czystych ciec i sterylności dźwięku, mamy drobne niedoskonałości, chociażby wspomniane trzeszczenie. Może dla niektórych taka muzyka jest bardziej ludzka, skoro żadne wykonanie na żywo nie jest wolne od niedoskonałości. A skoro mowa o niedoskonałościach, to któż nie zna tej typowej analogowej czkawki (czyli powtarzający się w nieskończoność zadrapany fragment), będący dowodem na to, jak mało kochaliśmy muzykę (nieostrożnie się obchodząc z delikatna czarna materia), albo na to, że kochaliśmy ja zbyt mocno (zajeżdżając wybrane utwory na śmierć). Nad urokiem tego można jednak debatować. Pewne natomiast jest to, że płyty winylowe dużo lepiej odzwierciedlały to jakim słuchaczem był ich właściciel. Wraz z rewolucja płyt kompaktowych i późniejsza postrewolucją MP3, całkowita prywatność zastąpiła wcześniejszy indywidualizm. Dzisiaj nasz muzyczny wybór jest najczęściej ukryty w różnych elektronicznych gadżetach. Ale to, że muzyka stała się bardzo mobilna i na wyciągnięcie ręki nie koniecznie oznacza tego, że częściej dzielimy się nią z innymi. Coś nam umknęło wraz z przyjściem ery wirtualnej. Coś, co odradza się w domach tych, którzy dzisiaj na nowo budują kolekcje płyt, które nie tylko słucha się z innymi („vinyl parties”), ale też, o których się rozmawia. Dlatego też pudełka i półki z płytami umieszcza się na widoku, w tych miejscach naszych domów i mieszkań, które lubimy dzielić w innymi.


    Pomijając jakość dźwięku, którą słusznie lub nie niektórzy wola od super czystych zapisów cyfrowych; pomijając całą tę modę i nostalgię związaną z czarnymi krążkami, płyty winylowe oferują coś bardzo istotnego – a mianowicie fizyczną oprawę tego, co nieuchwytne. Niektóre wydania są naprawdę piękne i nie tylko stanowią odniesienie do muzyki zawartej na płycie, ale prezentują artystyczną wizję wychodzącą nieco poza jej ramy.


    Mimo oczywistych utrudnień i niedogodności, regularnie tęsknię do płyt gramofonowych. Dlaczego?

    Po pierwsze dlatego, że muzyka z nich wydawała mi się bardziej realna. Duża płyta w widzialnymi rowkami; ostrożność, której wymagał delikatny krążek; wreszcie ten hipnotyczny obrót płyty pod igłą – cały ten rytuał wydawał się właściwym preludium do samej muzyki.
    Po drugie: słuchanie muzyki z winyla wymaga pewnej dozy cierpliwości – sztuki, która straciła na wartości w dzisiejszych czasach. Oczywiście, że łatwiej, wygodniej i szybciej jest wrzucić tytuł utworu do wyszukiwarki by dosłownie po paru sekundach usłyszeć wybraną muzykę. Z drugiej strony odtwarzanie tego samego utworu raz po raz w czasach płyt analogowych było dosyć karkołomne. Nie wspominając o tym, że gramofon nie uznawał skakania w swoim pobliżu.
    Po trzecie: wyszukiwanie muzycznych perełek w sklepach z płytami analogowymi jest równie ekscytujące, jak polowanie na rzadką książkę w zakurzonych antykwariatach. To zupełnie inna bajka niż kupno ITunes. Z drugiej strony nie wszystkie nagrania zostały uwiecznione w wersji cyfrowej i zawsze jest szansa na to, że przez przypadek natkniemy się na coś zupełnie unikatowego.
    Po czwarte: większość płyt analogowych miała piękne wydania. Teraz też zdarzają się muzycy, którym zależy żeby oprawa płyty kompaktowej była dopracowana, komponowała się z muzyką na krążku, a nawet oferowała coś extra. Płyty winylowe były jednak większe, przez co grafiki i zdjęcia prezentowały się dużo lepiej. W większości przypadków mieliśmy też do czynienia z papierowym etui, które było dużo przyjemniejsze od dzisiejszego plastikowego opakowania CD.
    Po piąte: płyty winylowe pokazują, jakimi jesteśmy słuchaczami i starzeją się razem z nami.
    Po szóste: płyt analogowe motywowały do wspólnego słuchania i rozmów o muzyce. Kopiowanie było niemożliwe, a płyty pożyczało się rzadko (z oczywistych względów). Za to zawsze można było się przespacerować do posiadacza takowej płyty i posłuchać razem.

    Po siódme: płyty winylowe lepiej gromadzą wspomnienia, co dobrze obrazuje powyższy opis kolecji inspektora Wallandera. Płyty które, owszem, bardziej się niszczyły, łatwiej również „nasiąkały” wydarzeniami małymi i dużymi, lepiej na nich widać upływ czasu. Moje osobiste wspomnienia związane z płytami analogowymi pochodzą z czasów, kiedy byłam dzieckiem. I tak naprawdę moja muzyczna edukacja zaczęła się właśnie od nich. Od fenomenalnych polskich audio baśni z muzyka Mozarta w tle, poprzez walce Straussa, polonezy Chopina, czy później CCR, Queen i Pink Floyd. To mój tato nauczył mnie obchodzić się z płytami gramofonowymi. Potem też były one w użyciu w mojej szkole muzycznej, gdzie uczono nas rozpoznawać instrumenty, muzyczne formy i doceniać utwory wielkich kompozytorów przeszłości.
    I tak styczniowa melancholia, skutecznie wspomagana lekturą skandynawskiego kryminału sprowadziła mnie na nieco nostalgiczne tory. Z drugiej strony ciekawa jestem, jakie są Wasze opinie na ten temat. Jakie macie nastawienie do płyt winylowych? Z czym się Wam kojarzą, z jaką muzyką? Czy oczywiste wady płyt winylowych nie mają szans z zaletami nowoczesnych nośników? Czy płyty winylowe kojarzą się Wam z jakimiś wydarzeniami albo osobami? W końcu, czy płyty winylowe są jedynie echem minionej epoki, czy mają rację bytu w dzisiejszych czasach?
 
* ”The Troubled Man” – Henning Mankell, wyd. 2001, str. 244-245 (tłum. własne)
**Źródło: http://www.wsj.com/articles/music-downloads-plummet-in-u-s-but-sales-of-vinyl-records-and-streaming-surge-1420092579

środa, 12 listopada 2014

Na Wschód od Melancholii, Na Zachód od Persji

    Przynaję – mam słabość do muzyki eklektycznej. Lubię jak motywy etniczne plączą się radośnie, albo snują się smętnie pomiędzy strofami. Muzyka, która uciekła spod strzech, namiotów, wyskoczyła z łodzi, czy też stoczyła się górskimi stokami jest dla mnie bardzo prawdziwa - jest kwintesencją ludzkiej kreatywności w czystej, surowej formie, bez salonowego zadęcia. Ale też lubię kiedy elementy muzyki etnicznej trafiają na salony, a jeszcze lepiej - do studia nagraniowego i w końcu do naszych domów. Nie zawsze jednak foklor jest mile widziany w muzyce. Czasem z powodów całkiem słuszych - niektóre aranżacje wywołują zgrzyt zębów u przęciętnie umuzykalnionego słuchacza. Czasem jednak na drodze staje cenzura, i to najgorsza ze wszystkich - religijna. O ile mniej dziwi przykład siedemnastowiecznej Rosji, w której muzyka z motywami ludowymi, uznawanymi za Cerkiew za pogańskie, była zakazana. O tyle bardziej może zdumiewać to, że we współczesnym świecie są jeszcze narody, którym wolność muzycznej ekspresji została odebrana. Mowa w szczególności o Iranie, gdzie Rewolucja Islamska w 1979 roku skutecznie wygoniła z kraju wielu muzykow i kompozytorów, dla których nie było już miejsca w nowej i to bardzo ciasnej mentalnie przestrzeni publicznej. Z tego samego powodu rodzice Tary Kamangar, o której dzisiaj będzie mowa, postanowili wyemigrować do Stanów Zjednoczonych.

    Tara urodziła się już w słonecznej Kalifornii, ale perski pierwiastek pozostał w rodzinie bardzo żywy. Rodzice zaszczepili w dzieciach swoją własną miłość do muzyki i Tara już w wieku trzech lat zaczęła pobierać lekcje gry na pianinie. I tak z biegiem lat dziewczynka przeobraziła się w piękną młodą kobietę z niezaprzeczalnym talentem pianistycznym, kiełkującym talentem kompozytorskim, perską wrażliwością i szczyptą bliskowschodniej magii. Co więcej ma on odwagę wydać płytę jasno nawiązujacą do jej iranskich korzeni, z muzyką pochodzacą z części świata o bardzo, ale to bardzo złej reputacji.


    Ale “East of Melancholy” jest płytą zadziwiająco współczesną w brzmieniu i bardzo przyswajalną. Ten, kto się boi bliskowschodnich półtonów nie znajdzie ich w tym spójnym repertuarze, między innymi dlatego, że fortepian nie potrafi wiernie odtworzyć arabskich mikrotonów. Z drugiej strony fortepianowa zdolnosć do prowadzenia linii akompaniamentu i melodii jednocześnie jest bezużyteczna jeśli chodzi o tradycyjną muzykę perską, która z zasady jest monofoniczna. Dopiero dzięki umiejętnej aranżacji, muzyka Orientu zostaje sprawnie przetłumaczona na język forepianu.


    Co wiecej, East of Melancholy nie nawiązuje jedynie do tradycji perskiej, ale dodatkowo splata ją z muzyką rosyjską. Okazuje się, że obie tradycje mają podobną melodykę i wrażliwość, czemu trudno się dziwić biorąc pod uwagę to, że do momentu rozpadu Związku Radzieckiego, kraje sąsiadowały ze sobą. Poza tym oba narody łączy bogate dziedzictwo kulturowe regionu Morza Kaspijskiego i Kaukazu siegające niemal czwartego tysiąclecia p.n.e. Jedno z przysłów mówi, że w każdym Rosjaninie siedzi Tatar. Bez względu na to, ile prawdy kryje się w tym powiedzeniu, faktem pozostaje to, że i dla Rosjan, i dla Persow muzyka jest najbliższą sercu i najbardziej intuicyjną formą wyrażania tożsamości kulturowej. Nie bez znaczenia jest także to, że w XIX wieku, kiedy to egzotyczna kultura Orientu była w Europie bardzo à la mode, to właśnie w utworach rosyjskich kompozytorów odcisnęła ona najbardziej widoczne piętno. Weźmy np. Szeherezadę Rymskiego-Korsakowa, której początek odbija się echem w utworze Aminollaha Hosseiniego Solitude (Samotność), który znalazł się na krążku Tary.

    Tytuł albumu nawiazuje do tomiku wierszy współczesnej poetki irańskiej, Sohrab Sepehri. Zreszta wiele utworów na płycie jest ukłonem w stronę poezji, tak rosyjskiej, jak i perskiej. Otwierający płytę utwór Skowronek to aranżacja pieśni Michaiła Glinki napisanej do wiersza Nestora Kukolnika pod tym samym tytułem. Homage to Omar Khayyam jest hołdem złożonym poecie, którego wiersze kompozytor utworu - Hoseein (notabene krewny Tary) potrafił recytować z pamięci. Także utwór Caravan (w oryginale na tenor i orkiestrę) jest instrumentalną aranżacją pieśni napisanej do słów poety Sa’adi:
“Karawanie – nie spiesz się. 
Zabierasz moję ukochaną. 
Ona niesie jedyne serce jakie posiadam”.

    Zgodnie z przesłaniem tytułu, jest to płyta melancholijna, nostalgiczna, ale też nie pozbawiona romantyzmu. Tak jak miłość, muzyka ta jest momentami dramatyczna (genialne Festive Dance i Dance of Ecstasy, a także autorska etiuda Tary – East of Melancholy), ale bywa też słodka, a czasami nawet i smutna, bo jak powiedział wspomniany już Michaił Glinka “milość u nas (Rosjan) zawsze miesza się z smutkiem”.


Na płycie znajdują się utwory nastepujących kompozytorów:

Aminollah Hossein - urodzony w 1905 roku Turkmenistanie, w rodzinie irańskiej. W dzieciństwie nauczył się od matki grać na Tarze. Po rewolucji w 1917 roku wyjechał to Stuttgartu, gdzie studiował medycynę i uczył się gry na pianinie. W 1927 roku przeprowadził się do Paryża, gdzie studiował kompozycję. Jego pierwszy utwór W Stronę Światła wykonany został w Operze Paryskiej tuż przed Drugą Wojną Światową. W dorobku Hosseiniego znajdują się dwa balety: Perskie Miniatury i Szecherezada; trzy symfonie: Piaskowa, Persepolis i Arya; a także trzy koncerty fortepianowe. Jest on też autorem 20 ścieżek dźwiękowych.

Loris Tjeknaworian - urodzony w 1936 roku w Teheranie. Ukończył Konserwatorium w Teheranie w klasie skrzypiec i fortepianu. Na Akademii Muzycznej w Wiedniu studiował kompozycję. Jako dyrektor Narodowych Archiwów Muzycznych w Teheranie skompletował niemal 100 nagrań uwieczniających perską muzykę ludową i tradycyjne instrumenty. W jego dorobku znajduje się także 75 kompozycji, w tym symfonie, requiem, oratorium i ścieżki dźwiekowe do 45 filmów.

Aram Chaczaturian - ten najważniejszy kompozytor z epoki Związku Radzieckiego urodził sie w 1903 roku w armeńskim Tibilisi. Sławę przyniósł mu Koncert Fortepianowy z 1935 roku. W 1939 roku wrócił do Armenii, gdzie przez 6 miesięcy prowadził badania nad muzyką ludową. Jego najbardziej rozpoznawalnym utworem jest balet Spartakus. Pochodzące z niego Adagio (znane także jako Temat Miłosny) zawiera elementy armeńskiego lamentu.

Sergiei Rachmaninow - urodzony w 1873 roku w zubożałej arystokratycznej rodzinie pochodzenia mołdawskiego. W wieku 19 lat ukończył Konserwatorium Moskiewskie wygrywając pierwszą nagrodę za operę Aleko. W wieku 32 lat cieszył się już międzynarodową sławą jako pianista i kompozytor. Pełnił także funkcję dyrygenta Baletu Bolszoj. Wyemigrował z Rosji po rewolucji w 1917 roku i do końca życia mieszkał w Stanach Zjednoczonych i Szwajcarii. Rachmaninow uznawany jest za jednego z najznakomitszych pianistów o "stalowych dłoniach i złotym sercu".

Dymitr Szostakowicz - urodzony w 1906 roku w Petersburgu. Jeden z najbardziej znanych kompozytorów XX wieku. Napisał 15 symfonii i 15 kwartetów smyczkowych. Tworząc w realiach stalinowskiego reżimu posługiwał się ironią i sarkazmem jako środkami wyrazu. W 1934 roku rozpoczął pracę nad cyklem preludiów, po jednym w każdej majorowej i minorowej tonacji - podobnie jak preludia Chopina.

Michaił Glinka - zwany ojcem rosyjskiej muzyki klasycznej. To on po raz pierwszy wplótł rosyjskie motywy ludowe w sztywne ramy muzyki poważnej.

Na koniec dobra wiadomość dla tych, którym muzyczny kunszt Tary i jej wybór repertuaru przypadł do gustu. Artystka podobno pracuje już nad kolejnym krążkiem z muzyką reprezentującą ten sam region. Jej tytuł - "Echoes of the Caspian”.


O ile się nie mylę, płyta została wydana tylko w Stanach, ale jest dostepna do ściągniecia przez ITunes i Amazon.

Pełna lista utworów:

1. “Zhavoronok (Skowronek)”   Mikhail Glinka (1804-1857): A Farewell to St. Petersburg: No. 10. [arr. M. Balakirev]
2. Prelude No. 1 “Homage to Omar Khayyam”   Aminollah Hossein (1905-1983)
3. Spartacus: Adagio   Aram Khachaturian (1903-1978)  [arr. M. Cameron for piano]
4. Caravan (Karawan)     Aminollah Hossein (1905-1983) [arr. D. Hakimova for piano]
5. Prelude in C-Sharp Minor    Dmitri Shostakovich (1906-1975): 24 Preludes, Op. 34, No. 10
6. Prelude in G-Sharp Minor   Dmitri Shostakovich (1906-1975): 24 Preludes, Op. 34, No. 12
7. “Solitude (Samotność)”   Aminollah Hossein (1905-1983): Persian Miniatures, Op. 25, No. 1
8. “Call of the Desert (Zew Pustyni)”   Aminollah Hossein (1905-1983): Persian Miniatures, Op. 25, No. 2
9. “Call of Remembrance (Przywołanie Pamięci)”   Aminollah Hossein (1905-1983): Persian Miniatures, Op. 25, No. 3
10. “Invitation to the Spell (Zaproszenie do Czarów)”   Aminollah Hossein (1905-1983): Persian Miniatures, Op. 25, No. 4
11. Prelude in G-Sharp Minor: Allegro   Sergei Rachmaninov (1873-1943): 13 Preludes, Op. 32, No. 12
12. “Scenes from Summer (Sceny Letnie)”    Aminollah Hossein (1905-1983): Mosaics Suite, Op. 19, No. 1
13. “Serenade Tartare (Serenada Tatarska)”   Aminollah Hossein (1905-1983): Mosaics Suite, Op. 19, No. 2
14. Piano Etude, “East of Melancholy (Wschód Melancholii)”   Tara Kamangar
15. “Festive Dance (Taniec Świąteczny)”   Loris Tjeknavorian (1937-): Fantastic Dances, Op. 2, No. 1
16. “Lyrical Dance (Taniec Liryczny)”  Loris Tjeknavorian (1937-): Fantastic Dances, Op. 2, No. 2
17. “Dance of Elegy (Taniec Elegijny)”  Loris Tjeknavorian (1937-): Fantastic Dances, Op. 2, No. 3

18. “Dance of Ecstasy (Taniec Zachwytu)”   Loris Tjeknavorian (1937-): Fantastic Dances, Op. 2, No. 4

piątek, 31 października 2014

Halloween!




"Danse Macabre" - Camille Saint-Saëns


piątek, 17 października 2014

Gabriel Fauré: Sicilienne, Op. 78




Kolejny utwór do mojego skromnego repertuaru... Na razie jeszcze w trakcie szlifowania. Oczywiście w samotnej wersji solo na fortepian z racji zupełnie niezrozumiałego nieurodzaju wiolonczelistek (tudzież pięknych wiolonczelistów) w moim otoczeniu ;)
Może ktoś chciałby się przyłączyć? W pakiecie wycieczka po Filadelfii za darmo... ;)



poniedziałek, 10 lutego 2014

Muzyka na lodzie

    Od dawna wiadomo, że najpiękniejsze w życiu są proste przyjemności do których pozwolę sobie zaliczyć oglądanie łyżwiarstwa figurowego. Niezbyt to może oryginalne i może trochę niemodne zajęcie, ale za to osładza duszę jak szwajcarska czekolada. Łyżwy z wdziękiem ślizgają się po lodzie, pozwalajac na chwile zapomieć o tym, że za oknem takie same zjawisko coraz bardziej wyprowadza z równowagi (amerykańska zima w tym roku jest wyjątkowo śnieżna i mroźna). Tak się składa, że temat sportów zimowych jest w tej chwili jak najbardziej na czasie (Olimpiada w Soczi) i nawet jeśli stopa śniegu pokrzyżuje nam weekendowe plany, oglądanie na srebrnym ekrannie zmagań ze śniegiem i lodem w tle jest raczej niewinną hipokryzją.
    Ale wracając do łyżwiarstwa figurowego… Oglądając wczorajszą transmisję z tzw. programu krótkiego zaczęłam zastanawiać się nad rolą muzyki w tej dyscyplinie. Chyba nie ma sportu, który tak silnie powiązany byłby z muzyką, w dodatku muzyką poważną, jak właśnie łyżwiarstwo figurowe. Powiedziałabym nawet, że sport ten zależy od muzyki w tak wielkim stopniu, że bez niej stracił by zupełnie rację bytu. Fanom tej dyscypliny nie od dzisiaj też wiadomo, że wielu wybitnych łyżwiaży figurowych ma za sobą trening baletowy, który wpływa korzystnie na styl – niemal tak samo ważny jak wyczyn sportowy. Choreografia, łączenie elementów, oraz interpretacja składają sie na wartość artystyczną występu, która razem z wartością techniczną wykonanych elementów stanowi ogólną ocenę zawodników. Trudno więc w tym równaniu nie doceniać roli muzyki i jej właściwego wyboru. Potwierdza to Mark Mitchell, amerykański trener i choreograf łyżwiarstwa figurowego: “Właściwy wybór muzyki jest szalenie ważny. Ma ona za zadanie podkreślić talent zawodnika i to czym się wyróżnia”. Okazuje się, że klasyczna, elegancka muzyka najczęściej sprawdza się w przypadku łyżwiarzy o wdzięcznym, baletowym stylu, podczas gdy muzyka dramatyczna, z zacięciem, jest bardziej odpowiednia dla zawodników ze stylu atletycznym, sportowym. Co wiecej, według Mitchella muzyka spełnia jeszcze jedną, bardzo ważną rol: „musi ona motywować do rozwoju, tak by z roku na rok zawodnik był coraz lepszy. A to tylko z pozoru jest proste. Ważne jest to, aby łyżwiarz utożsamiał się z muzyką, żeby ją lubił”. Zwłaszcza, że szlifowanie tego samego kawałka dzień w dzień doprowadza do tego, że pod koniec sezonu łyżwiarze mają go powyżej uszu. Czemu zresztą trudno się dziwić.
     Sprawa komplikuje się jeszcze brdziej w przydadku par. Wybór muzyki jest tutaj często podwójnie trudny, chociażby ze względu na odmienny muzyczny gust i temperament. Tak jak w przypadku Marissy Castelli i Simona Shnapir z bostońskiego klubu, którzy aktywnie uczestniczą w wyborze repertuaru muzycznego i przyznają, że czasem jest to proces długi i uciążliwy. W tym sezonie, zgodnie z sugestią choreografa, Julie Marcotte, para wybrała kombinację „Black Magic Woman” i „Smooth” Carlosa Santany do programu krótkiego; i temat z filmu „Skyfall” to programu dowolnego. Wybór Marissa kwituje nastepująco: „Ani ja nie jestem baleriną, ani tym bardziej Simon, dlatego zamiast brykania po lesie, wybieramy się na misję z Jamesem Bondem”.
461825879
    O ile muzyka popularna może być naturalnie bliższa sercu wielu młodym łyżwiarzom (a i publiczność zdaje się reagować entuzjastycznie na bardziej „radiowy” repertuar), o tyle przy wyborze tematu muzycznego do zawodów międzynarodowych, a zwłaszcza zmagań olimpijskich, należy wziąć pod uwagę dużą, międzynarodową widownię i wielonarodowe panele sędziowskie. Czyli najlepiej się sprawdzi muzyka, z którą utożsami się zarówno sędzia amerykański, czy japoński, jak i ten w Soczi. W praktyce oznacza to, że bezpiecznym wyborem najczęściej okazuje się muzyka poważna. Według Gracie Gold amerykańskiej srebrnej medalistki na Olimpiadę powinno się wybrać „coś, co zapadnie w pamięć, coś epickiego, taki rodzaj muzyki i taki program, który latami ludzie będą oglądać na YouTube, wspominając tą szczególną, olimpijska chwilę”. 





poniedziałek, 4 marca 2013

wtorek, 19 lutego 2013

Run




Nastrojowo bardzo zbliżone do Requiem for a Dream, nieprawdaż?

Ludovico Einaudi: "Run" z albumu "In a Time Lapse" (2013)